NAMYSŁY

Błąd naszych czasów: religia jako prywatna sprawa

Każdy ogromny prąd ideowy, który zmienia w ludzkich sprawach coś na lepsze, musi popełnić jakiś ogromny błąd. Umysł ludzki, najdoskonalej nawet rozwinięty, potrafi ogarnąć niemal wszystko – ale nie do końca. Logika wieków średnich, na przykład, była zbyt sztywna i precyzyjna, toteż przeoczyła niesprecyzowany ludzki głód wolności. 

Z tej reguły nie wyłamał się również ów potężny ruch liberalny, który rozpoczął się od rewolucji francuskiej i trwa po dziś dzień. Obojętne, czy nasze poglądy sytuują się na prawo czy na lewo, wszyscy jesteśmy jego dziećmi; nie możemy w żaden sposób uniknąć bycia jego dziećmi; nawet najmocniej wytężając nasz filozoficzny konserwatyzm, możemy tylko stać się jego dziećmi niezadowolonymi i niespokojnymi.

Największa z idei, jaką ten ruch stworzył, to wolność religijna, równa dla wszystkich, bez faworyzowania kogokolwiek – i w tej właśnie dziedzinie popełnił swój ogromny błąd. Zapomniał bowiem, że religia nie tylko ma olbrzymie znaczenie, lecz ma również olbrzymie znaczenie praktyczne. Liberalizm zdystansował się od religii w taki sposób, jakby dystansował się od produkcji tapet, uznając, że to zbyt trywialne i błahe. A powinien był to zrobić tak, jakby się dystansował od ludzkiej miłości czy narodzin – bo to zbyt prastare i przeogromne.

Jest kolosalnym błędem naszych czasów, że religia uchodzi za prywatną sprawę, a nieraz za prywatne dziwactwo. Stąd biorą się bardzo konkretne problemy, jakie nękają dziś Europę – problemy, których Europa nie potrafi rozwiązać, bo najwyraźniej utraciła klucz do ich zrozumienia.

Nasza teoria tolerancji religijnej odnosi się do religii na pół lekceważąco. Dlatego jesteśmy całkowicie niezdolni pojąć, na czym polega wojna religijna. Nowoczesne wyobrażenie na temat takiej wojny, toczonej, dajmy na to, między chrześcijanami a muzułmanami, czy też między katolikami a kalwinami, sprowadza się do tego, że wojna zawsze jest skutkiem bigoteryjnego narzucania innym ludziom własnej wiary. Jakiś chrześcijanin rozkazał, żeby wszyscy Turcy zostali albo ochrzczeni, albo spaleni. Jakiś Saracen dał chrześcijanom wybór między Koranem a śmiercią. Takie rzeczy, oczywiście, nieraz się zdarzały, ale wcale nie stanowią koniecznego warunku wojny religijnej. Wojna religijna wyrasta z samej istoty i definicji religii – a to jest coś, o czym nasz liberalizm zbyt często zapomina.

Religia – to żarliwe filozoficzne przekonanie dotyczące istoty bytu oraz pozycji człowieka w systemie bytu. Religia definiuje, czy człowiek jest śmiertelny, czy nieśmiertelny; czy ma wolną wolę, czy też jest niewolnikiem konieczności; czy z natury wykazuje skłonność do złego, czy też rodzi się niewinny i racjonalny; czy z punktu widzenia Niebios jest równy wszystkim innym ludziom, czy też jest komuś podporządkowany za sprawą boskiej hierarchii kastowej – i tak dalej, bo doktryna religijna obejmuje setki różnych kwestii, a każda z nich jest tak teoretyczna, że niemal wydumana, i tak praktyczna w codziennym życiu, że może doprowadzić do grabieży i rozlewu krwi. Nowoczesny świat nie pamięta, że jeśli religia, określająca te fundamentalne, abstrakcyjne sprawy, różni się u dwóch ludzi, to po przekroczeniu pewnej granicy odmienności spowoduje między tymi ludźmi różnice we wszystkich sprawach jak najbardziej namacalnych, łącznie z ich ubiorem, butami czy sposobem dojenia krów. Na pierwszy rzut oka wydaje się niedorzeczne, że proste, zewnętrzne przejawy ludzkiego życia mogą stanowić odbicie tej części ludzkiego umysłu, w której rodzą się najbardziej zawiłe abstrakcje. Niejeden człowiek popuka się w głowę, słysząc, dajmy na to, że kolor czyjegoś płaszcza albo tembr czyjegoś głosu może być taki a nie inny za sprawą czystej teologii. Ale tak się właśnie dzieje.

A oto przykład. W siedemnastowiecznej Anglii świat arystokratyczny, a szczególnie literacki, bardzo niechętnie odnosił się do wielkiego ruchu religijnego i politycznego, zwanego purytanizmem. W ówczesnych sztukach, dziennikach i satyrach znajdziemy natrząsania, że purytanie mają wielkie uszy, rozrastające się najwyraźniej od ciągłego nadstawiania ich na Słowo Boże. Wizja czarno ubranych, surowych purytanów, siedzących rządkiem w kaplicy, podczas gdy ich uszy powolutku wyciągają się i stają się coraz większe, na pewno uradowałaby duszę rojalistycznego poety, my jednak musimy z żalem uznać ją za nieprawdziwą. Wielkouchość purytanów wynikała oczywiście z tego, że obcinali włosy bardzo krótko. A obcinali włosy bardzo krótko, ponieważ uważali, że takie światowe marności jak fryzura nie powinny zaprzątać czasu ani umysłu. To z kolei wynikało z faktu, że zbawienie duszy, ich zdaniem, było całkowicie prywatnym, czysto psychologicznym przedsięwzięciem, wymagającym ciężkich duchowych trudów i najeżonym wielkimi trudnościami, zaś sam fakt, że człowiek chodził do kościoła i zachowywał zwyczajną przyzwoitość wcale zbawienia nie zapewniał. A żywili taką opinię, ponieważ wierzyli, że nasza ludzka natura w swoim naturalnym stanie jest skażona powszechną klątwą i stale zagrożona. Inaczej mówiąc, wierzyli w grzech pierworodny i zbawienie przez samą wiarę; toteż mieli wielkie uszy.

Wojna religijna niejednokrotnie wybucha wówczas, gdy ludzie odkrywają, że znajdują się w fizycznej bliskości i w zdecydowanej światopoglądowej opozycji wobec innej grupy ludzi, których wszystkie postępki są dyktowane przez odmienny światopogląd. Załóżmy, że muzułmanin posiada pole, otoczone przez pola należące do wyznawców innych religii. Muzułmanin zaprzęga wołu do pługa i zaczyna orać. Dla jego sąsiada, buddysty, wierzącego w duchowe pokrewieństwo ludzi i zwierząt, taki sposób traktowania wołu może się zdawać czystym okrucieństwem – lecz muzułmanin, w swoim przekonaniu, postępuje słusznie, bo jego religia nie zawiera takiej idei. Dla innego sąsiada, chrześcijanina z Zachodu, taki sposób orki może się zdawać niedorzecznie archaiczny – lecz muzułmanin postępuje zgodnie ze swoim dawnym obyczajem, bo jego religia uznaje dawne obyczaje za nakaz Boży i odrzuca postęp. Mam wrażenie, że w prymitywnych waśniach religijnych, do jakich wciąż dochodzi na Wschodzie, wojna zaczyna się wcale nie od tego, że ludzie podważają wzajem swoje teologie, lecz od tego, że z oburzeniem i przerażeniem patrzą wzajem na swoje cywilizacje. Żeby oburzyć muzułmanina, chrześcijanin wcale nie musi recytować atanazjańskiego kredo. Wystarczy, że wypije dziwny czerwony napój, który uderza mu do głowy. Tym zaś, co razi chrześcijanina w islamie, nie jest, jak przypuszczam, jeden Bóg, ale cztery żony. Co jeden człowiek uznaje za rycerskość wobec dam, drugi uznaje za podległość wobec kobiet. Co jeden człowiek uznaje za sakrament, drugi uznaje za truciznę.

Owszem, to prawda, że wśród wyznawców każdej religii są dobrzy ludzie – w tym sensie, że wszędzie żyją ludzie, którzy szczerze chcą czynić dobro. To jednak nie znaczy, że wszyscy oni będą zawsze czynić to samo. Mieszkaniec odległego kontynentu lub odległego stulecia może być równie dobry jak najlepsi z nas – duchowo zdyscyplinowany, pełen wzniosłych aspiracji, wielkoduszny, uczynny, szczery. Nie powinniśmy się jednak dziwić, jeśli żywi też niejaką skłonność, powiedzmy, do podrzynania ludziom gardła w imię swoich bóstw. To, co uznajemy za dobre zależy całkowicie od naszego religijnego światopoglądu. I tu właśnie leży sedno wszystkich potworności, które dzieją się na Bliskim Wschodzie. Muzułmanie posiadają wiele podziwu godnych zalet, takich jak odwaga, trzeźwość, nieustraszoność, gościnność, osobista godność, żarliwa wiara religijna. Wszystko to są cechy bardzo dobre. Musimy jednakstawić czoła tej przerażającej prawdzie, że równocześnie posiadają pewną inną cechę, która nie wynika z ich osobistych wad ani grzechów, lecz została im wpojona w sposób systematyczny i stanowczy przez ich religijny światopogląd – głęboką pogardę dla ludzkiego życia, własnego i cudzego. Dlatego nasza cywilizacja jest i musi być w stanie wojny z islamem, i jest to wojna religijna, czy też, jeśli wolicie, wojna filozoficzna. Musimy być przeciwko nim, ponieważ ich myśli i czyny, a raczej ich myśli i dlatego czyny, są skierowane przeciw wszystkiemu, co stanowi o naszej tożsamości.

Fragment książki Gilberta K. Chestertona „Obrona rozumu” udostępnionej przez wydawnictwo „Fronda” 

Zobacz także
Praca jest święta, nadaje godność
Porywające zadanie

Zostaw komentarz

Treść*

Twoje Imię*
Strona www

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Skip to content
This Website is committed to ensuring digital accessibility for people with disabilitiesWe are continually improving the user experience for everyone, and applying the relevant accessibility standards.
Conformance status